czwartek, 2 kwietnia 2020

"Papierowa mgła" - Opowiadanie cz.3

Opowiadanie o człowieku i samotności w czasach koronawirusa
Papierowa mgła

 

"Papierowa mgła" - Opowiadanie

Hejka! Miło mi Cię znowu witać! Mam nadzieję, że zostaniesz na dłużej.

Dzisiaj dowiesz się, jak zakończyła się "Papierowa mgła" - opowiadanie o tym, jacy możemy się stać. I o sile, która chciałaby zmienić ludzką bezradność.

Jeśli nie przeczytałeś poprzednich części, możesz szybko nadrobić zaległości. Tutaj znajdziesz pierwszą, a tu - drugą.

Miłego czytania!

 

Papierowa mgła

Ewa Weremko

Wcześniej wszyscy byli razem. I nie wiem, co się stało, że nagle każdy zrósł się z pudełkiem. Nie wiem. Siedziałem na tej swojej huśtawce, bujając się w miarowym rytmie, skrzypienie utulało mnie do snu. Waliłem w ludzkie serca, by je pobudzić, by wstać, by zawrócić ten pęd zmierzający na skraj krawędzi… Dalej spałem. Spałem sam, zamykałem oczy na rosnącą obojętność i na ekrany, które zabierały ludzi. Krzyczałem podczas snu, ale nikt nie słyszał. Krzyczałem, przebudzałem się, waliłem w tafle, coraz mocniej, poraniłbym palce, gdybym je miał, rozpadłoby mi się serce, gdybym je miał, pokaleczyłbym się kawałkami duszy, gdybym ją posiadał.
Ludzie wnikali w ekrany. Ich ciała znajdowały się po drugich stronach, w tych malutkich więzieniach, bez możliwości wyjścia, w jaskrawych barwach, w ostrych dźwiękach. W bezdotyku, w bezzapachu, w bezczuciu. Bez. Nic.
Próbowałem ich powstrzymać. Szeptałem, że jestem tą mgiełką, która daje nadzieję, gdy myśli się plączą. Że to ja podpowiadam, że ja kocham… Że ja zawsze…
Krzyczałem, pukałem, biłem, szarpałem – bezskutecznie.
Bez. Nic.
Kochałem emocje. Ale coraz trudniej było mi je okazywać. I coraz większa obojętność mnie oplatała, pozbawiała chęci do działania, zabierała słowa, odwracała w tył.
Lata trwały. Albo kolejne dni zamknięcia. Dni w tygodnie się zmieniające w tej niepewnej sytuacji. Jak chwila minęły. Prawie wszyscy w pudełkach. W malutkich skrytkach, wielkości palca. Albo w okazałych – jak budynek mieszkalny.
Szkło i barwy zostały ich domem. Samotność – jednym prawdziwym przyjacielem, który nie odejdzie.
Trwali w tych szklanych pudełkach. Zanurzali się w labiryncie przezroczystych więzień, a ja przechadzałem się miastem, w którym sześciany ustawione jak probówki na statywie, po kolei, od maluteńkich szkiełek aż po te ogromne, aż po najbardziej okazałe, lśniące, zachęcające, by zbić je jednym podmuchem, by zanurzyć się w ostrych odłamkach…
Na środku szklanego miasta betonowa ulica, ciągnąca się przez długie kilometry. Wzdłuż niej szkło, obok szkło, wszędzie szkło w tej szarości betonowej skąpane.
Mogłem tak się unosić i dotykać transparentnych powłok, by uciec znów gdzieś dalej, by poszukiwać jakichś pięknych form, jakichś prawdziwych i ludzkich uczuć. Ale chociaż sześcian w przestrzeni, to te malutkie figurki płaskie, bez wyrazu, jak z papieru zrobione. W trzech wymiarach się odbijały tylko gdy świecące ekrany wytwarzały poblask, sączący się, epileptyczny, skaczący po ścianach.
Oni tam byli. Wszyscy. Wszystkie istoty. Poludzcy potomkowie. W tych sześcianikach. Reszty świata nie dosięgałem, a więc nie istniała. Unosiłem się ostatkiem sił. Brakowało mi sił.
Stukałem w szyby. Szukałem drzwi. A każdy jak skrawek papieru. Mały, niewidoczny, nieznaczący.
I ja… ta mgła, ten powiew, ten głos serca, głos uczuć…
Nie miałem do kogo mówić. Bo nikt nie słuchał.
Wpatrzeni w oślepiające kolory, niemo obserwowali atakujące wzrok plamy, niewyraźne twarze, lecz tak wielobarwne, tak bardzo przykuwające zmysły.
Tylko patrzyli. I trwali w tych pudełkach. Nie starzeli się pewnie. Albo starzeli się i umierali – jedyna nadzieja.
Patrzyli. Papierowe dzieci przyszłości. Bezpamiętni o przeszłości. I ja – niepasujący, kruszący się zabytek. Powłóczyłem beznogim tułowiem, krążyłem wyjałowionym sercem, wypatrywałem pustymi oczodołami.
Bezsilny. Bez serca.
Chciałem dojść do końca sześcianów. Chciałem zburzyć pozorną doskonałość. Chciałem rozbić szyby, wydobyć ludzi na zewnątrz. Ale to już nie byli ludzie. I nie wiem, kiedy przestali nimi być.
To już nie byłem ja. Tylko ja nigdy nie wiedziałem, kim jestem. Unosiłem się i wnikałem. Jak złodziej zabierałem cząstki ludzi, przekonany, że mogę się wtrącać i odwracać losy.
Snułem się bez siły. Bez ochoty. Bez czasu i bez przestrzeni. Snułem się. Osuwałem się na beton, spadałem, nie mogłem unieść po raz ostatni…
Gdybym tak uderzył w to szkło… gdybym tak rozbił fasady…
Gdybym tak powrócił do czasów, gdy witał mnie uśmiech. Chociaż mnie nie znali, chociaż nie nadawali imienia, potrzebowali mnie. Czuli mą obecność.
Ja też ich czułem. I kochałem z całej siły.
Dlatego chciałem, by żyli, by byli, by zaludniali ziemię.
Wsiąkałem w beton…
Nie znajdowałem ludzi. W ludziach widziałem siebie. Nie znajdowałem siebie.
Rozmywałem się jak mgła, gdy się ociepla. Wnikałem w eter, a wraz ze mną ludzkie sprawy.
Bo czymże byliby ludzie beze mnie? Czy mogliby istnieć?
Czy będą mogli istnieć?
...
Jak Ci się podobało, mój drogi Czytelniku? Jeśli masz ochotę na więcej, daj znać!
A ja zapraszam Cię do zaznajomienia się z moimi wierszami na Instagramie.

Do przeczytania!
Ewa 😀

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia